Oburzenie jest tak samo częste, jak i uzasadnione. Chwilówki to kredyty drogie, a ludzie, dla których są przeznaczone często nieświadomi warunków, na jakich pożyczają. Warto jednak spojrzeć na racje drugiej strony.
Chodzi o to samo, co zawsze. Czyli o kasę. Ci, którzy pożyczają, chcą zarobić. Nikt nie działa charytatywnie, a już na pewno nie na rynku pożyczek chwilowych. Rzecz w tym, że takie pożyczki wiążą się z dużym ryzykiem. I właśnie kalkulacja tego ryzyka sprawia, że chwilówki są bardzo drogie.
Sześć na sto idzie na straty
Przykładowo, przeciętnie 6 proc. amerykańskich gospodarstw domowych nie oddaje zaciągniętych na szybko i „do pierwszego” pożyczek (takie dane podaje Felix Salmon na blogu Reutersa). Jak ta informacja przekłada się na wysokość oprocentowania?
Załóżmy, że mamy do pożyczenia 10 tys. zł. Wiemy niemal na pewno, że 6 proc. z udzielonych przez nas pożyczek nie zostanie spłacona. To 600 zł, które stracimy w ciągu 30 dni, na jakie pożyczamy pieniądze.
Ile można stracić?
Żeby zarobić, musimy najpierw uwzględnić tę stratę. 600 zł miesięcznie daje 7 200 zł rocznie. A więc – 72 proc. z pożyczonego kapitału!
Ponieważ pożyczek udzielny na krótki okres, musimy skalkulować ich koszty tak, żeby pokryć wydatki związane z zatrudnieniem ludzi udzielających pożyczki, windykatorów, księgowych, reklamy itd. Powiedzmy – 5 proc. od pożyczonego kapitału na dany okres (czyli 30 dni).
Jak łatwo policzyć, taki poziom zysku oznacza roczne oprocentowanie na poziomie 60 proc. W sumie więc koszt takiej pożyczki sięgnie 132 proc. rocznie. A przecież jeszcze nie zaczęliśmy zarabiać!
Co najmniej 140 proc. rocznie
Nawet, jeśli będziemy chcieli osiągnąć zysk w wysokości 5-8 proc. w skali roku, okaże się, że oprocentowanie sięga 140 proc. liczone na dwanaście miesięcy.
Ktoś może powiedzieć – nie ma obowiązku pożyczać innym pieniędzy na krótki termin. To prawda. Tak samo, jak nie ma powodu do tego, żeby takie pożyczki brać. A nawet, jeśli jest, to temat na zupełnie inną dyskusję.